ABC, CZYTADŁA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zbigniew A. Wieczorek

 

MOJE ABECADŁO

Zaliczyłem 70 redakcji

Żory, 2000 rok

 

A

Aborcja - Pod koniec lat 80-tych Akademia Teologii Katolickiej zorganizowała w Łomiankach szkolenie na temat tak delikatny jak aborcja. I ja tam byłem. Nie chciałbym się wypowiadać ani na tak, ani na nie. Były referaty, pokazy filmowe, dyskusje. Generalnie stanowisko Kościoła w tej kwestii jest znane.

Chciałbym tylko opisać jedną scenę - żurnaliści to takie bestie, że jak się do nich za długo mówi to zaczynają szemrać. Ponieważ była nas ponad setka trudno było tę ekipę opanować. Zwłaszcza po czterech godzinach prelekcji kiedy to sala zachowywała się jak klasa VIII e  siedząca sama w sali, bo nauczyciela wezwano do telefonu.

I nagle biskup Majdański zerwał się z miejsca, zaczynając modlitwę “Ojcze nasz”, potem było “Zdrowaś Mario”. Stopniowo wszyscy ją podjęli. Jedną i drugą.

Szemrania się skończyły jak ręką odjąć. Bardzo dobry sposób i wart upowszechnienia.

“Ab Rem” - po łacinie, a znaczy to “od rzeczy”. Druga gazetka, którą wykonałem w technice przepisywania na maszynie (przez kalkę). Podtytuł  brzmiał: “magazyn periodyczno - enigmatyczny.” Data - 15 stycznia 1975 rok.

Pierwsza miała tytuł “Bastard Times”, technika ta sama (data 20 sierpnia 1974 r.), nakład 4 egzemplarzy. Fragment artykułu wstępnego z “BT”: “Bastard Times” wie wszystko, “Bastard Times” pluje na wszystko, “Bastard Times” nie ma stałych poglądów”. Po ćwierć wieku ta ostatnia myśl byłaby nadal aktualna. W odniesieniu przynajmniej do mojej osoby.

Po co  w ogóle uległem gazetomanii? Ponieważ najbardziej urodny nie byłem, ani najbardziej bogaty  (jak już to walorami umysłu) postanowiłem zwrócić na siebie uwagę koleżanek. Częściowo mi się to udało. Poza tym miałem możliwość publikacji swoich bezcennych utworów prozatorsko - poetyckich, pisanych np. na lekcji biologii w liceum. W żadnej z tych gazetek naczelny mi publikacji nie odmówił.

W następnych tytułach było już z tym różnie.

I kiedy teraz, w średnim dziennikarskim wieku, mam do czynienia z 16- lub 17-latkami, licealistami, którzy przychodzą do mnie ze swoimi tekstami (dosyć powszechne zjawisko, zwłaszcza w sosnowieckiej redakcji w której teraz jestem) coś we mnie krzyczy. Wprost wyje, aby do nich wygarnąć: “Nie tędy wasza droga, nie wiecie co was czeka. To ciężki i twardy kawałek chleba, zbrojony czasem w środku spinaczami!” Ale nie mówię nic, w końcu każdy ma prawo odmrozić własne uszy.  Wolny kraj...

Abstynencja - mój rekord w niepiciu zupełnym to równe 800 dni. A tak w ogóle to aktualnie jestem abstynentem, ale nie fundamentalistą.

Adam Redaktor Jaźwiecki, czyli Mistrz Speedwaya, dyrektor ds. wydawniczych w firmie “Fibak-Noma-Press”, twórca tytułu “Dziennik Śląski”, do tej pory dziennikarz sportowy specjalizujący się właśnie w speedwayu (po polsku żużlu). Jedna niekorzystna cecha charakteru - zawsze wszystko wiedział i chyba nadal uważa, że wie lepiej. Dobra cecha dla polityka. Uwielbia pisać równoważnikami zdań. 

A co do tworzenia tytułu “Dz. Śl.” to Nadredaktor przyznał się, że połowę wziął z “Dziennika Zachodniego”, połowę zaś z “Trybuny Śląskiej”. Skoro się już jednak wie wszystko to trzeba również wiedzieć, iż w ten sposób powstał już trzeci “Dziennik Śląski” w historii. Pierwszy wychodził pod koniec XIX wieku, drugi po 1945 roku.

Nadredaktor Adam uwielbiał wpadać około 22.00 do zecerni gorącej i przekopywać pierwszą stronę gazety, co naprawdę uwielbiają lecący z nóg metrampaże i depeszowcy. Raz nam się udało go zadowolić - kiedy daliśmy na całą szerokość 1 strony tytuł “Heweliusz zatonął!” (na tzw. kontrze).  W szukaniu sensacji za wszelką cenę mistrz Adam jednak raz przesadził - kiedyś, bodajże w Holandii, samolot spadł na dom mieszkalny. Wymyślił, że zginęła przy tym rodzina ze Śląska. Ba, znaliśmy nawet podobno jej personalia.

Wtedy odezwała się Ambasada Holandii dopytując się skąd mamy tak dobre informacje skoro nikt nie zna jeszcze listy ofiar. Plątaliśmy się nieco w zeznaniach. Pasjami red. Jaźwiecki senior, nie mylić z synem Maciejem, lubił też sprowadzać do redakcji znanych ludzi. Asystowałem przy dwóch takich dyżurach - Jana Pietrzaka (kabarecisty, który był zbyt poważny żeby zostać prezydentem) i Wahida Al Koubaissy, twórcy pierwszego hipermarketu w dziejach Katowic (tzw. Belg).

Ponieważ Czytelnicy nie chcieli za bardzo dzwonić, gazeta w końcu była młoda i startująca (rok 1992), redaktorzy kolejno schodzili na dół do dyrekcji i dzwonili  do gości przedstawiając się jako - kowal, ekspedientka, kominiarz itd. itp. Formalną naczelną gazety była Ewelina Sygulska, przy mistrzu Adamie niewiele jednak miała do powiedzenia. Jej rola była rzeczywiście nie do pozazdroszczenia. Tak jak Ewelina była nerwowa, tak stało się bardzo nerwowa.

Po eksperymencie z “Dziennikiem Śląskim” red. A. Jaźwiecki awansował - został naczelnym tygodnika “Panorama”, również przejętego przez “fibaków”. Na wejściu przeczesał cały skład personalny tegoż tytułu.

Adidasy - to w nich dumnie wmaszerowywał na salę obrad Rady Miejskiej w Sosnowcu (II kadencji) radny Grzegorz Dziurowicz. W I kadencji - współredagowałem wtedy “Kurier Miejski” -  nie było tego widać w jakich jest butach bowiem zasiadł za prezydium na stołku numer 1 (przewodniczącego). Sportowe obuwie dość ostro kontrastowały z garniturem i krawatem Pana Grzegorza.

Jakoś tak dziwnie się składało, że były przewodniczący wchodził na salę obrad w chwili kiedy kończył sprawozdanie z tzw. okresu między sesyjnego jego następca, przewodniczący Bogusław Kabała.   Najogólniej rzecz biorąc obaj panowie się nie znosili. Stąd te demonstracje. Grzegorz D. z brodą proroka, w okularach. Również zza szkieł posyłał mu błyskawice spojrzeń w momencie tego demonstracyjnego wejścia przewodniczący Kabały.

Ostatnio się jednak okazało, że ten zestaw adidasy - garnitur nie jest aż takim kontrastem jak by się mogło wydawać. Podobno taka moda panuje w Ameryce. Radny Dziurowicz z Milowic przeskoczył więc z wyczuciem “haute couture” od razu całą Europę i wylądował zza Atlantykiem. 19
Agrafka - narada aktywu w Szkole Partyjnej, lata 80-te. Przemawia Pierwszy (dr Bogumił Ferensztajn, obecnie cmentarz w Tychach - Wartogłowcu). Nagle na twarz Pierwszego padają promienie słońca. Raz, drugi. Sekretarz unosi twarz znad kartek, krzywi się i z niezadowoleniem patrzy w okno.

Sygnał ten podchwytuje Czesław S., pracownik bodajże Wydziału Organizacyjnego KW. Mężczyzna 50-letni, utykający nieco na nogę, przeważnie w brązowym garniturze. Startuje momentalnie w stronę okna. Uwaga obecnych na sali kilkuset osób koncentruje się na Czesławie S.

Zadanie bowiem wydaje się beznadziejne. Tam były okna pięciometrowe, bowiem sala wysoka. Jak tu więc, bez odpowiedniego wyposażenia, przysłonić okno? Mężczyzna w brązowym garniturze podskakuje raz, drugi, nie udaje się. Aż Pierwszy przez chwilę przestaje objaśniać meandry II etapu reformy gospodarczej, tudzież zachęcać do pogłębienia procesu edukacji ekonomicznej społeczeństwa.

Czesław S. nie jest jednak Don Kiszotem, on wie co robi. Nie z takim przeciwnikiem politycznym sobie radził na froncie walki z reakcją. Wyjmuje spod klapy agrafkę, schowaną widać na taką okazję, jeszcze raz podskakuje, spina  prawie w połowie zasłony. Udało się - słońce przestało zakłócać spokój Pierwszego. Może referować dalej. Przez chwilę jeszcze Czesław S. patrzy w stronę I sekretarza, ale alarm jest już odwołany.

Ręce co niektórych w momencie tego triumfu składały się same do oklasków, ale mogłoby to zostać odczytane jako prowokacja. Tak więc owacji nie było.

Akademia Nauk Społecznych - też ją kończyłem i to nawet w stolicy - na dodatek w tym gmachu gdzie teraz jeszcze premier Buzek urzęduje - chociaż miałem problemy z polityki mieszkaniowej. Docent Przywara, duża mężczyzna, zapytał mnie groźnie:

·         A jakie znacie funkcje mieszkania?

Na to odpowiedziałem z rozbrajającą miną:

·         Nie zdążyłem się zapoznać, bo ledwo co dostałem pierwsze mieszkanie, a  już mnie od razu na szkoły warszawskie posłali!

Najlepszą obroną jest atak. Znudzony ideologicznymi kujonami z prowincji docent obśmiał się i dał mi cztery. Czemu tylko cztery?

Akceptująca wiadomość - tylko z takim epitetem Sekretariat KW mógł przyjąć informacje na temat X, czy też Y. Najczęściej w grę wchodziły takie kwestie jak - ocena sytuacji społeczno - politycznej w woj. katowickim, czy też przyrost szeregów Wojewódzkiej Organizacji Partyjnej.

Kiedy dopytałem się szefa I Sekretariatu niejakiego Janusza G. dlaczego wiadomość musi być akceptująca odpowiadał mi, że tak i już. Z innymi rodzajami wiadomości się niestety nie zetknąłem w związku z czym wytworzył się w mojej głowie obraz tego partyjnego gremium jako towarzystwa kiwającego niczym mądrzy Chińczycy na tak głowami.

Amdżik - niecenzuralne tureckie określenie miejsca o którym poeta napisał tak: “Hej wiwat, wiwat ten luby kątek skąd swego życia mamy początek!”. Wiedzę na ten temat zaczerpnąłem od tureckich kierowców podczas wyprawy do Stambułu przez bezdroża Rumunii. Kierowcy, zawsze eleganccy, czarne garnitury, krawaty, białe koszule pruli swymi Mercedesami z szybkością 120 nawet i po 18 godzin bez zmiany. Nie było co robić to się gadało o tym i o owym.  Stąd też dowiedziałem się jak się nazywają różne różności w ich języku i na odwrót.

A wszystko to w ramach drugiego reportażu uczestniczącego, handlowego, którego metą był Stambuł.

Antonin - drewniany zameczek myśliwski Radziwiłłów. Równo 200 km od Katowic przy drodze na Poznań. Naprzeciwko potężnego stawu rybnego, a może i jeziora. Radzę tam zawitać. W środku restauracja i hotel. Główna sala szokuje - pośrodku bowiem przez bodajże trzy piętra dominuje od podłogi do sufitu kominek, a właściwie komin. Na nim poroża różnych takich co się dali trafić arystokracji.

W Antoninie gościł 170 lat temu Chopin. Dorabiał tu sobie przez wakacje ucząc gry na fortepianie (no przecież, że nie na lirze) córki Antoniego Radziwiłła. Z jakim skutkiem i czy były z tego jakoweś pociechy nie wiem. Jest tu fortepian z epoki oraz izba pamięci kompozytora, niestety permanentnie nieczynna.

Ameryka - już mój ojciec chciał tam jechać, ale dojechał tylko do Elbląga na zgrupowanie sportowe piłkarzy Klubu Sportowego Włókniarz Zawiercie. Ja zrobiłem krok dalej, ale i tak (póki co) nie zamoczyłem stopy w Atlantyku.  Przez dwa lata (mniej więcej od 1994 do 1996 roku) uchodziłem  za katowicko - śląskiego korespondenta polonijnego “Nowego Dziennika” (Nowy Jork).

To numer dwa pod kątem wiekowości - po chicagowskim “Dzienniku Związkowym” i numer jeden pod względem nakładu na amerykańskim rynku prasy polonijnej. Teksty przesyłałem komputerowym faksem. Parę dolarów przysłali, nie powiem.  Na łamy łatwiej było mi się dostać dzięki znajomości z Jurkiem Gieruszczakiem z którym przepracowałem kilka lat w tygodniku “Goniec Górnośląski”. Jurek wylądował za oceanem 10 lat temu. Zaczynał w piekarni, a potem zrobiło się miejsce w “ND”.

Do tej pory redaguje tam dwie strony sportowe. Zdaje się, że Jureczka tam ostro zapędzili do roboty. U nas w Chorzowie redaktorem - przeważnie technicznym i też sportowym - bywał przez półtora dnia w tygodniu. W dzienniku jednak zaczęły się schody.

W “Nowym Dzienniku” rządzą państwo Wierzbiańscy, z przewagą pani Wierzbiańskiej. Jak lwica broni bowiem ona Bolesława W. przed niepożądanymi gośćmi, a także podejmuje za niego wszelkie istotne decyzje personalne. Podobny układ był  w paryskiej “Kulturze” (Zofia Hertzowa i Jerzy Giedroyć).

Mało kulturalnie “Nowy Dziennik” ze mnie zrezygnował. Po prostu nie puszczali tekstów i żaden, za przeproszeniem,  redaktor ze złamaną nogą z Jurkiem (który mi też co nieco zawdzięczał) mi o tym nie powiedział. A ja słałem i słałem swoje epopeje.

Przyczyną tego była niekoniecznie ich jakość lecz wprowadzenie przez redakcję serwisu Polskiej Agencji Prasowej. W ten sposób stopniowo zrezygnowali ze zbyt drogich korespondentów w Polsce B. Spore wrażenie wywarła na mnie też filia “Nowego Dziennika” mieszcząca się w rejonie warszawskiego Placu Konstytucji w mieszkaniu prywatnym. Obskurna klatka, warunki konspiracyjne i całe sterty przysyłanej z opóźnieniem zza wielkiej wody gazety w których nic nie można było znaleźć. I nikt do tego nie miał głowy.

Niektórzy nowi Amerykanie zachowują się tak jak pasażerowie, którzy zdążyli jeszcze wskoczyć na odpływający statek i szybko odrzucili precz trap. Żeby się jeszcze broń Boże ktoś nie załapał.

Póki co promesę mam i może też będę deptał kiedyś po rękach tych, którzy próbują jeszcze wdrapać się na pokład.

“Anna” - kopalnia w Pszowie, którą obsługiwałem w latach 1980 - 81 jako młodszy redaktor dwutygodnika “Górnicze Wiadomości”. Wejście miałem średnie bowiem we wrześniu 1980 roku przyszło mi do głowy skonfrontować opinię działaczy z nowego związku zawodowego z opinią I sekretarza Komitetu Zakładowego. Zjeżył się (albo raczej wystraszył) zwłaszcza ten ostatni a i tak oto opinia ta była anonimowa.

Od strajku do strajku. Po 13 grudnia 1981 r.  kibicowałem tym, którzy pod przewodnictwem szefa “Solidarności” niejakiego Hojki - “Hoja drzisto w cedzitko”, mówili związkowcy widząc swego przewodniczącego z mikrofonem w garści - zebrali się na placu kopalnianym. Nie wiedzieli czy robić powstanie, czy też nie. W tym czasie sekretarz partii siedział w opustoszałym komitecie i złamał ze trzy ołówki pisząc przemówienie. Udało mu się tylko napisać przez godzinę dwa pierwsze słowa: “Bracia Górnicy!”

Partia nie po raz pierwszy zostawiła swoich żołnierzy sama, to znaczy bez dyrektyw.

Wreszcie, a było to około 16 grudnia kiedy na “Wujku” już strzelano padło hasło: “Od Jastrzębia jadą czołgi!” Przyjechał tylko negocjować oficer w gaziku, ale psychoza się zrobiła. 800 hajerów i śleprów zjechało pod ziemię. Tydzień wytrzymało 50 spośród nich. Poeta i górnik Andrzej Passakas - ciekawe gdzie on teraz - potem żałował. Twierdził, że śpiąc tam na balach podczas strajku przegrał nerki. Przychodził do nas na Pszowskie Doły się dożywić. Z dołu wychodził drabinami. Do domu bał się wrócić.

Ani mi było w głowie, że w dwa tygodnie później dołączę do jego prześladowców. Podobno pociąg historii staje tylko na 5 minut. Cała sztuka polega na tym, aby do niego wskoczyć. Tak mówił redaktor Jerzy Chromik.

Awionetka Pogotowia Sanitarnego, czyli dlaczego nie zrobiłem kariery w “Wieczorze”. Zresztą jak by to brzmiało  przez telefon - “Tu mówi redaktor Wieczorek, Redakcja “Wieczoru). Bełkot kompletny.

W 1978 jako student dziennikarski wybierałem się w spóźnioną o parę miesięcy podróż poślubną (do Świnoujścia zresztą). Ponieważ chętnych do pracy w stojącym wtedy nieźle “Wieczorze” było sporo postanowiłem wykonać rzut na taśmę. Załatwiłem sobie lot awionetką Pogotowia Sanitarnego na trasie Katowice - Warszawa (lądowaliśmy tam jeszcze na Bemowie, obecnie dzielnicy mieszkaniowej) - Kraków - Katowice. Woziliśmy dzieci w różnej kondycji, trzymałem  przez chwilę wolant i pioruny biły wokół nas.

Wydawało mi się, że temat na reportaż jest super. Ponieważ chciałem go zrobić super zweryfikowałem jeszcze u pana pilota. Ten poprawił parę rzeczy - m.in. to, że lataliśmy na wysokości 300 metrów, a nie 3 km. Niestety, ktoś (a nawet wiem kto) nie dopilnował przepisania tekstu u maszynistki i dostał się on w ręce wszechmocnego red. Janusza Durmały, który suchej nitki na mnie nie zostawił. Ba, nawet zrobił ze mnie kanon złej roboty na seminariach dziennikarskich.

Nie powiem już, że w 2 lata później kiedy zacząłem pracować w biuletynie zaangażowanym politycznie tenże red. D. zaczął mi gratulować jaki to ze mnie zrobił się super redaktor i w ogóle.

A więc awionetka, którą miałem wlecieć do redakcji “Wieczoru” miała najwyraźniej kapotaż. Co nagle to po diable.

Azbest - prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Świętochłowicach Tadeusz Wolny miał wiosną 2000 roku powód do domu - super-ekologiczna komora na odpady azbestowe. Chodzi o płyty zrywane z bloków. Żeby się dzieci nimi nie bawiły a mieszkańcy raka nie dostawali to trzeba je wywieźć na wysypisko.

Skończyło się na tym, że na to wysypisko wywieźli jednak połowę Zarządu Miasta w tymże grodzie (z dwoma wiceprezydentami włącznie). I chociaż w sprawie bomby ekologicznej wnioskował na sesji w październiku 2000 r. prezydent Ludwik Kożuch to było na Wieczorka, bo pomylił Prokuraturę Rejonową z Okręgową. I w dodatku zarzuty dotyczyły tylko jednego z odwołanych a nie wszystkich. A że go nieświadomy rzecznik Ratusza w ten kanał wpędził to już inna sprawa. I tak go zaraz potem odwołali.

Gdzie słonie walczą tam niejedną mrówkę podepczą. Za to po zmianach nowa władza zaprezentowała Mistrzostwo Polski w koalicjach - prezydent z Unii Wolności, wiceprezydenci z SLD i AWS. Piękna sprawa. Wykonałem wtedy - 25 X - Mistrzostwo Świata w depeszach na skalę “gońcową”. Chociaż gazeta już była w drukarni potrafiłem jeszcze wcisnąć notatkę o trzęsieniu ziemi w  Świętochłowicach. Nie wszystkim to się spodobało. Docenili to tylko profesjonaliści oraz dysydent z ramienia SLD w Radzie L. Wilk, który stwierdził, że dzięki temu nareszcie w mieście wykupili cały nakład “Gońca”.

Nowy układ utrzymał się jednak tylko trzy tygodnie - na sesji w połowie listopada miało miejsce  pospolite ruszenie. Wszyscy wystartowali huzia na SLD. Zdjęto przewodniczącego Szczęśniewskiego spod tego znaku (zastąpiła go b. prezydentowa miejska Krystyna Rawska - twórczyni Komitetów Obywatelskich, obecnie w bankowości) oraz prawie cały Zarząd Miasta L. Kożuchem na czele (obecnie prezydentem jest szef Klubu Radnych SLD E. Moś.)

Dowód to na to, że azbest jest rzeczywiście szkodliwy.

 

  B

Bacha kwiatowa kuracja – nie kompozytora, ale jednak doktora angielskiego o imieniu Edward. W ramach reportażu uczestniczącego dałem się kiedyś w sosnowieckiej dzielnicy Niwka - na terenie b. hotelu robotniczego - wymasować wyznawcy tej terapii Igorowi Pietkiewiczowi z Krakowa. Młodzieniec śliczny jak z obrazka, a ponieważ kazał mi się rozebrać do naga i masował mnie intensywnie i relaksacyjnie przez półtorej godziny głupio mi nawet było, że pozostaję przy tradycyjnych przyzwyczajeniach heteroseksualnych. Czego się nie robi dla osiągnięcia prawdy dziennikarskiej...

Incydent ten miał miejsce w 1999 r. w ramach pełnienia obowiązków redaktora naczelnego tygodnika “Nowe Zagłębie” w Sosnowcu, który swa potęgę  zbudował na oknach, tudzież panelach podłogowych.

Ballantines – ulubiony trunek Jana Kazimierza Czubaka, kiedyś dziennikarza teraz czołowego działacza górnośląskiej lewicy (aktualnie jest sekretarzem Rady Wojewódzkiej SLD w Katowicach).

Widocznie w znacznym stopniu osłabia on jego pamięć, gdyż aktualnie nie poznaje on znajomych z dawnych lat – jeszcze by chcieli coś od niego.

Bank Śląski – otwarcie siedziby głównej w Katowicach 2 września 2000 r. I ja tam byłem, ale się nic nie napiłem, bo czekałem aż się rozpocznie konferencja prasowa prezydenta Aleksandra. Kiedyś redaktora teraz już prezesa. Bo ludzie w mediach dzielą się właśnie na te dwie kategorie.

I kto by pomyślał, że Centrum Biznesu oraz Bank Śląski powstaną tuż obok dawnego “szaberplacu”, czyli czarnego rynku. Mieścił się on jeszcze pod koniec lat 70-tych tam gdzie strzeżony parking przy ul. Zawadzkiego (pardon, obecnie Sokolskiej). Potem przeniósł się na Pukowca do Załęża, aby praktycznie tam zaniknąć. Ciekawe ile z gwiazd czarnego rynku, cinkciarzy, przemytników z Turcji i sprzedawców frytek robi teraz karierę w gospodarce rynkowej?

Nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie milionera (licząc oczywiście już w nowych PLN).

Baran – biedaczek nie przeżył naszej integracji z zespołem “Dziennika Beskidzkiego”. Fibaki, czyli Fibak - Noma – Press założyli również dziennik w Bielsku – Białej. W mocarstwowym rozpędzie miał powstać również “Dziennik Jurajski” w Częstochowie oraz, zdaje się, radiostacja i własna telewizja.

Integracja z góralami miała miejsce w Brennej, gdzie stoczyliśmy około roku 1994 zaciekły bój piłkarski w miejscowej hali z władzami gminy. Stanowczo bardziej niż zmagania piłkarskie zespołowi “Dziennika Śląskiego” zaszkodziły jednak tańce.

Podczas piruetu red. Karolina D. poślizgnęła się w kałuży rozlanego piwa i doznała wstrząśnienia mózgu. Ja wsadziłem okulary (a mam przynajmniej minus 4) do skrzynki po oranżadzie. Znalazły się po trzech dniach. Rano tymczasem musiałem jechać swoim słynnym dużym Fiatem (kość słoniowa) z powrotem do Katowic.

Na pokładzie miałem – z tyłu półprzytomną Karolinę (do niedawna dział kulturalny “Dziennika Zachodniego”), z przodu Napoleona śląskiego śpiewania i berania Tolusia Skupińskiego. Wobec mojej prawie ślepoty miał robić za pilota. Z powodu dwóch promilli głównie mi jednak śpiewał “Gelynder blues”, czyli song o poręczy. Jakoś dojechaliśmy. Inaczej nie byłoby tego “Abecadła”.

Baston Klaudiusz – starszy dystyngowany pan z którym ładnych parę lat pracowałem w chorzowskim “Gońcu”.  Obecnie na emeryturze. Z klasą Klaudiusza i angielską wręcz flegmą niewątpliwie wiele wspólnego ma to, że w jego żyłach płynie częściowo niebieska krew. Jego matka bowiem była austriacką arystokratką (w nazwisku miała Von i Zu).

Klaudi więc najpierw w życiu mówił po niemiecku, dopiero potem po polsku. Zasłynął w latach 60-tych w Królewskiej Hucie tym, że miał pierwszego Volkswagena (garbusa). Po zrobieniu swego w redakcji red. Klaudiusz wędrowała na Małe Co Nieco  do którejś z następujących knajp – Pod Dzwonem, Magnolii, bądź Pod Ratuszem. Zdaje się, że do naszych czasów dotrwał tylko Dzwon.

W menu Klaudiusza zawsze znajdowały się trzy “laleczki”, czyli oszronione 50-tki dobrej wódeczki.  Miał swój harmonogram odwiedzin tych lokali – starał się nigdy dwa dni pod rząd nie iść do tego samego. Redaktor Baston jest jedynym znanym mi dziennikarzem, który skorzystał z półrocznego płatnego urlopu “dla poratowania zdrowia”. A i owszem należał się taki w minionym ustroju po 20 latach pracy.

Baumgarten Aleksander – pisarz i poeta. Tak, tak to ten sam co pisał o tym, że “W Katowicach na rynku stoją chłopcy w ordynku”. Spotkałem go trochę przez przypadek. Wczesną wiosną 1980 r. dostałem misję - via redakcja “Budowlani” – od KM PZPR w Katowicach. Oddelegowano mnie, wraz z kierowcą Żuka, do objeżdżenia i sfotografowania tzw. miejsc pamięci narodowej na terenie miasta. No to jeździliśmy. Trwało to przez miesiąc.

Jako ciekawa Maryna i niestety dość zielona wlazłem do drapacza chmur (najwyższy przed wojną budynek w Katowicach znajdujący się na rogu ul. Żwirki i Wigury oraz Marii Curie-S.). Chciałem po prostu sprawdzić czy rzeczywiście miały tam miejsce we wrześniu 1939 roku walki z udziałem powstańców i harcerzy. Źródła historyczne na ten temat wypowiadały się niejednoznacznie.

Drzwi jednego z mieszkań na parterze otworzył mi starszy pan w czerwonym szlafroku z wyłogami. I to właśnie był Aleksander Baumgarten. Zorientowałem się dopiero po chwili rozmowy z nim, że to właśnie on. Zaprzeczył, aby tego budynku broniono w pierwszych dniach napaści Niemców. Stwierdził, że tego faktu nie potwierdzają żaden źródła historyczne, ani polskie, ani niemieckie. Skoro napisał pan Aleksander “W Katowicach na Rynku stoją chłopcy w ordynku” to pewnie wiedział co mówi.

“Bawełna” stara (kiedyś czerwona, teraz prawie zamknięta) – Trzy pokolenia mojej zawierciańskiej rodziny tam pracowały. Kiedy się to nazywało Towarzystwo Akcyjne Zawiercie i potem kiedy nazwa zmieniła się na Zawierciańskie Zakłady Przemysłu Bawełnianego. Sam tam trafiłem po maturze szefując – tytuł bardzo na wyrost -radiowęzłowi zakładowemu (patrz Cukier).

Ostatnia moja wizyta w ZZPB – 1999 rok – bardzo smutna była. W byłym biurowcu w którym moja matka 37 lat przepracowała mieści się teraz “pośredniak”. Obok walący się magazyn. Każdy może wejść do bramy, gdzie gazetkę ZMS-owską wymieniałem.

Napisałem więc w “Trybunie na Śląsku” – “Umierające miasto”. A może jeszcze odżyje? Niewątpliwie za sprawą kolejnych pokoleń maturzystów, a nie takich starych pierników, malkontentów jak ty Wieczorek.

Bąk Ryszard – jak ten poznański bioterapeuta trafił na Śląsk? Kiedy urzędował jeszcze w Częstochowie odwiedziła go pewna staruszka i mówi tak; “No tak, ta Częstochowa to ma się dobrze – nie tylko jest tu Matka Boska, ale i Bąk”. A co by było gdyby tak do naszej Studzionki kiedyś zawitał?

I tak Ryszard Bąk, numer 1 na listach rankingowych bioterapeutów, których w Polsce jest już podobno 50 tysięcy trafił na Śląsk. Najpierw do Studzionki, potem do Pszczyny i do Goczałkowic. Nie oceniam jego zdolności czysto medycznych, ale ponieważ ma on niesamowitą siłę życia oraz vis comica potrafi bardzo pozytywnie wpływać na dusze leczonych, a to już połowa sukcesu.

Ryszarda Bąka poznałem, chociaż nie bardzo chciałem, dzięki Zbyszkowi Widerze, głównemu udziałowcowi “Gońca”. Co w tym Zbyszku jest, że ma on tak duża siłę przekonywania.... Od pana Ryszarda dostałem pierścień z Atlantydy. Ponoszę, dowiem się być może jakie tak naprawdę były losy tego kontynentu.

Berezowski Kajetan, KAJ – pracoholizm do entej potęgi. No i jeszcze specjalista od country. A, że trochę Szkot to inna sprawa – każdy skądś musi pochodzić. Szkoci country jednak chyba nie grają.

Biblioteka Międzywojewódzkiej Szkoły Partyjnej w Katowicach – szabrowałem, ale tylko trochę. Mam za mało półek na książki. To było 150 tysięcy woluminów. Teraz tam bank zrobili a ulicę Żdanowa na Koszarową zmienili.

Biedzki Tadeusz – jeszcze do niedawna redaktor naczelny i wydawca “Dnia” (eks – “Trybuny Śląskiej”).  Dopiero trzęsienie ziemi sprawiło, że znowu zaczął pisać. Miało ono miejsce latem 1999 roku. Wtedy prezes B. bawił na tureckiej Rivierze. Przerwy w pisaniu miał lat kilkanaście. Poprzednie kawałki traktowały o dyplomie inżyniera Grudnia i willi Gierka. A może na odwrót?

Teraz po Katowicach legendy krążą ile to milionów marek wziął niegdyś redaktor a teraz prezes Tadeusz od Niemców za wyzbycie się praw do tytułu. Może już spokojnie jechać do Rygi w której został konsulem. Kiedyś redaktor Tadeusz chodził zawsze w tym samym sweterku, dzisiaj pewnie kupił fabrykę, która je wytwarza. A co za zazdrość ci?

Bieruń – jest Nowy i Stary. Kto wie gdzie to jest? Zdarzyło mi się obie te miejscowości obsługiwać w 1998 roku, kiedy to pracowałem w tygodniku “Nowe Echo” (Tychy, własność Passauer Press). Dotrzeć do duszy bieruniaka jest bardzo trudno. Zwłaszcza jak się jest mało, że “gorolem” to jeszcze do tego “ptokiem”.

Nie za bardzo więc próbowałem.

Bierut – wiadomo agent. To podobno on podsunął Wandę Wasilewską Stalinowi. A może było na odwrót? Bierut wszedł w mój życiorys w 1974 roku za pomocą uniwersytetu Wrocławskiego. Wtedy nosił jego imię, obecnie jest bezimienny. Zaraz po zawierciańskiej maturze zdawałem na kulturoznawstwo. Strasznie się napaliłem na tę nazwę kiedy ją zobaczyłem w informatorze. Nie tylko zresztą ja, bo było 7,2 kandydata na 1 miejsce. Wyłożyłem się na wymądrzaniu się o Joyce-owskim Ulissesie. Co ja wiedziałem o narracji tej ciężkiej prozy skoro przebrnąłem przez to tomisko tylko z powodu wizyty głównego bohatera w burdelu?

W dodatku przez pisemny rosyjski nie oglądałem pamiętnego widowiska z cyklu “Piłka na wodzie”, czyli meczu Polaków z Niemcami na Mistrzostwach Świata roku 1974, którego to faktu nie mogę sobie wybaczyć do dziś. Dzięki wyłożeniu się jednak na ówczesnym bierutowskim uniwerku trafiłem w wieku 19 lat na pierwszą linię propagandy – do Radiostudia Zakładów Przemysłu Bawełnianego.

Bismarcka Zamek – przeważnie w Poznaniu. stoi to nieco ponure gmaszysko obok Pomnika Czerwca’56. Oczywiście gmaszysko jest starsze. Komuna je przykróciła o 15 metrów – znaczy się wieżę. Chodziło o to, aby symbol pruskiego buty nie panoszył się nad tym prastarym polskim (?!) grodem.

W 1996 roku Fiat auto Poland zorganizował tam balangę dla zaprzyjaźnionych redaktorów. W progu witali halabardnicy oraz dziewki à la Panienka z okienka. Dyrekcja Fiata też była (wtedy redaktorów lubili bo auta szły jak woda). Na dużej sali rzędy długich drewnianych ław. Koncert dała przaśna Maryla Rodowicz (bez niebieskich pończoch). Piwo się lało strumieniami.

Ale nie chodzi tu tylko o chwalenie się gastronomiczne lecz o bezpośrednie zagrożenie życia obecnych na sali. Pokaz bowiem dała sekcja kuszników. Redaktorzy tak się rozochocili po trzecim Lechu (niekoniecznie bezalkoholowym), że też chcieli spróbować.

Znaczy się napinać łuki i kusze. Alibi do napisania tychże słów stanowiła również obecność na sali półfinalistek konkursu Miss Polonia bardzo ślicznie porozbieranych w stroje wieczorowe.

I tak oto fruwały - prawdziwe!!! – groty i strzały ponad głowami siedzących na odległość 20 metrów. Większość trafiła w tarczę, ale obok też było (w różne elementy dekoracji). Konkurs wygrał duży, łysawy redaktor ze Szczecina, a mnie się znowu udało. To już DRUGI RAZ bowiem pierwszy był wtedy, kiedy w 1954 roku Rysiek Wieczorek spotkał moją mamę Natalię w Zawierciu na ulicy Hożej i zaprosił do kuzyna, który się żenił.

Biseptol – ile mnie trudu kosztowało pod koniec lat 80-tych zdobycie 50 recept na tenże środek medyczny! Był on, obok kawy Inki, papierosów wietnamskich i butli gazowych towarem najbardziej chodliwym w Rumunii.

Miejscowe obywatelki wbiły sobie do głowy (chyba nie tylko), że jest to jedyny skuteczny środek antykoncepcyjny. Za nic w świecie natomiast nie chcieli ode mnie w Ojczyźnie Daków kupić wtedy prezerwatyw. I tylko dlatego pewnie Rumunia jeszcze nie zginęła.

A swoją drogą do dzisiaj nie wiem jak i którędy one ten Biseptol zażywały...

Oczywiście w tejże Rumunii bawiłem w ramach uprawiania tzw. reportażu uczestniczącego i trochę zarabiającego. Głównie po to, żeby zobaczyć Stambuł.

Biniecka Joanna (z domu Korpys) – moja Muza z redakcji “Gońca Górnośląskiego” i “Dziennika Śląskiego”. Powiedziała mi jednak, że w trzeciej redakcji nie chciałaby mnie już spotkać.

Nie zawsze nasze poglądy były ze sobą zgodne, a kiedy się dialektycznie ścierały to iskrzyło. Na czym najgorzej wyszły jubileuszowe puchary, które otrzymaliśmy na 30 lat “Gońca”.

Spróbujcie w redakcji odnaleźć choć jeden.

Asia, na tym swoim ptasim Brynowie, prowadzi dom otwarty. A kiedy pracowaliśmy w Sosnowcu w sąsiednich redakcjach spotykaliśmy się raz na kwartał. I to było za dużo.

Myśmy już swoje przegadali i przeszli. Może więc spotkamy się w następnym wcieleniu.

Blida Barbara – też się przyłożyłem do początków kariery chociaż początkowy wkład w wykonaniu tygodnika “Goniec Górnośląski” nie wypadł zbyt okazale. Oto bowiem na finiszu lat 80-tych pani Barbara – jeszcze jako inżynier naczelny kombinatu “Fabud” z Michałkowic w kącie pokoju której stały służbowe buty oblewane gumą – kandydowała najpierw do Sejmu, a potem do Rady Społeczno – Gospodarczej przy tejże izbie parlamentu.

Na zecerni gorącej kiedy sylwetki kandydatów i kandydatek podczas jednej z tych kampanii były już ułożone na wizytację wpadła redaktor naczelna Bogumiła Hrapkowicz. Rzut oka na “szczotkę” (odbitkę próbną) doprowadził ja do jednego wniosku: - Nie możemy kobiety tak potraktować i dać jej na samym dole kolumny – uznała pani redaktor, opowiadając się za dobrym zwyczajem oraz wypowiadając się w ducha solidaryzmu kobiecego, żeby nie powiedzieć emancypacji.

No i się stało – teksty zostały zamienione, zdjęcia (tzw. rastry) pozostały. I tak oto ze zdjęcia zamiast przyszłej pani minister uśmiechał się Ś.P. Kazimierz Pronobis, starszy pan reprezentujący Stronnictwo Demokratyczne. Pani Barbara nawet się za bardzo nie obraziła za to qui pro quo, wkurzyło ją tylko postarzenie jej o 3 lata. Za który to błąd odpowiedzialna jest Maria Z., wtedy T., aktualnie członkini zespołu redagującego “Trybuny Śląskiej – Dzień”.

Byłem wtedy sekretarzem redakcji i też tę pomyłkę puściłem. Doprowadziła mnie ona do jeszcze jednego wniosku – zmiany dokonywane w ostatniej chwili w gazecie, nawet jeśli je czynimy w najlepszych intencjach, są gorsze  od wojny.

Błażyński Leszek – tragicznie zmarły bokser. Też mieszkał na Kokocińcu w Katowicach chociaż dowiedziałem się o tym już po jego ś...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • storyxlife.htw.pl