ALIEN - Decydujące Starcie, ksiazki, Alan Dean Foster, alien

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
OBCY – DECYDUJĄCE STARCIE



ALAN  DEAN FOSTER

 

 

 

 

 

 

 

1.

Dwoje śniących.

Na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie niepodobnych, ale w sumie nie istniała między nimi aż tak wielka różnica. Jeden był mniejszy, drugi większy. Jeden – osobnikiem rodzaju żeńskiego, drugi męskiego. Otwór gębowy pierwszego zawierał mieszaninę zębów ostrych i płaskich, co wskazywało jednoznacznie, że osobnik ów jest wszystkożerny, natomiast uzębienie drugiego było przystosowane wyłącznie do szarpania i rozdzierania zdobyczy. Oboje byli potomkami rasy krwiożerczych drapieżników. Osobnik pierwszy nauczył się ową genetycznie uwarunkowaną krwiożerczość w sobie tłumić. Ten drugi zaś nie – ostał się całkowicie dziki, jak jego przodkowie.

Istotniejsze różnice dało się zauważyć nie tyle w ich wyglądzie zewnętrznym, co w snach, jakie śnili. Osobnik pierwszy spał niespokojnie. Z głębin jego podświadomości wypełzały wspomnienia niewypowiedzianych koszmarów, które ostatnio przeżył, i zakłócały cykl zwykle spokojnego snu hibernacyjnego. Gdyby nie spoczywał w pojemniku krępującym jego ruchy i gdyby nie fakt, że w czasie hibernacji aktywność mięśni jest ograniczona do minimum, rzucałby się niebezpiecznie i przewracał z boku na bok. Dlatego owszem, rzucał się i przewracał, lecz... tylko w myślach.

I nie zdawał sobie z tego sprawy. Podczas snu  hibernacyjnego nie zdaje się sobie sprawy z niczego.

Niekiedy jednak ponure i ohydne wspomnienia z przeszłości wypływały na wierzch niczym ścieki kipiące pod ulicami miasta i na jakiś czas opanowywały jego świadomość. Wtedy w kapsule hibernacyjnej rozległ się cichy jęk, a serce zamkniętego w niej osobnika zaczynało bić szybciej. Komputer, który obserwował go niczym anioł stróż, odnotowywał podwyższoną aktywność organizmu w kapsule i natychmiast wkraczał do akcji, obniżając temperaturę w kapsule o stopień czy dwa, wprowadzając do organizmu śpiącego większą dawkę środków odurzających. Wtedy jęk ustawał. Śniący uspokajał się, opadał na poduszki. Zmory powrócą, ale dopiero za jakiś czas.

Drugi osobnik, ten mniejszy, spoczywający tuż obok reagował na owe sporadyczne ataki nerwowymi drgawkami, jak gdyby wyczuwając stresy gnębiące towarzysza podróży. Później też się uspokajał i śnił o maleńkich ciepłych ciałkach, o strumieniach gorącej krwi, o kojącym wpływie przebywania między przedstawicielami własnego gatunku, o tym, że kiedyś jego sny się na pewno spełnią. Bo dzięki jakiemuś szóstemu zmysłowi wiedział, że albo wyjdą z kapsuły razem, albo nie wyjdą z niej nigdy.

Ta ostatnia możliwość bynajmniej nie zakłócała mu odpoczynku. Mniejszy osobnik był o wiele cierpliwszy niż jego towarzysz i bardziej realistycznie oceniał swoją pozycję w kosmosie. Zadowalał się więc snem i oczekiwaniem, wiedząc, że jeśli w ogóle odzyska świadomość, znów będzie mógł polować i zabijać. Tymczasem zaś odpoczywał.

Czas mija. Groza – nie.

 

W nieskończoności, którą zwą kosmosem, słońca są ledwie ziarenkami piasku, a biały karzeł to twór godny tylko pobieżnej uwagi. Niewielki statek kosmiczny, jak na przykład prom ratunkowy z Nostromo, jest niemal zbyt mały, by istnieć w takiej pustce. Dryfował przez bezkresne otchłanie niczym elektron uwolniony ze swej atomowej orbity.

Jednak nawet uwolniony elektron może zwrócić na sie­bie uwagę pod warunkiem, że natknie się na niego ktoś dy­sponujący odpowiednimi detektorami. I zdarzyło się tak, że prom ratunkowy zdryfował w pobliże znajomej gwiazdy. Ale zauważono go tylko i wyłącznie dzięki łutowi szczęścia. Przelatywał bowiem niedaleko innego statku; w przestrzeni kosmicznej "niedaleko" to każda odległość mniejsza niż rok świetlny. Przelatywał więc w pobliżu innego statku i znalazł się na granicy zasięgu jego skanerów, na samym progu roz­dzielczości pokładowych monitorów.

Niektórzy sugerowali, żeby ową maleńką, pulsującą na ekranach kropeczkę zlekceważyć. Jest za mała jak na statek kosmiczny, utrzymywali, i w ogóle nie powinno jej tam być. No i statki kosmiczne odpowiadają na zapytania, a obiekt milczał jak zaklęty. Najpewniej w grę wchodził jakiś zbłąka­ny asteroid, odprysk żelazoniklowy, który wybrał się na kra­joznawczą przejażdżkę po wszechświecie. Bowiem gdyby to był statek, na pewno robiłby przynajmniej jedno: nadawał ciągły sygnał ostrzegawczy, i nadawałby go do wszystkich i do wszystkiego, co znalazłoby się w zasięgu jego radiosta­cji.

Ale nasz kapitan był człowiekiem ciekawskim. Niewielka odchyłka kursu da im szansę zbadania milczącego wędrow­ca, a sprytnie zakamuflowany wpis w księgi rozliczeniowe statku na pewno umotywuje dodatkowe koszta, o które spy­ta armator. Gdy zbliżyli się do tajemniczego obiektu, osąd i decyzja kapitana znalazły pełne potwierdzenie: oto mieli przed sobą prom ratowniczy z jakiegoś statku.

Prom wciąż nie dawał znaku życia, nie odpowiadał na grzeczne zapytania; nawet światła pozycyjne miał wygaszo­ne. Ale nie, nie był całkowicie martwą skorupą. Niczym organizm narażony na przenikliwe zimno wykorzystywał resztki energii, by chronić w swym wnętrzu coś niezmiernie drogocennego.

Kapitan wybrał trzech ludzi, którzy mieli wejść na po­kład zbłąkanego wędrowca. Łagodnie, jak orzeł muskający w locie zgubione piórko, większy statek przybił do burty Narcissusa. Metal dotknął metalu. Uruchomiono wielo­szczękowe chwytaki. Odgłosy manewru cumowania niosły się echem we wnętrzu obu statków.

Nałożywszy ciężkie skafandry ciśnieniowe, trzech zwia­dowców weszło do śluzy. Mieli z sobą przenośne reflektory oraz niezbędny sprzęt. Ponieważ tlen jest zbyt cenny, by od­dawać go próżni, cierpliwie czekali, aż wchłoną go urządze­nia klimatyzacyjne statku. Później rozsunęli zewnętrzne drzwi.

Pierwsze wrażenia, jakie odnieśli patrząc na prom z bli­ska, przyniosły rozczarowanie: przez iluminator w luku wejściowym nie dostrzegli żadnych świateł, nie zauważyli też najmniejszych oznak życia. Manipulowali chwilę przyciska­mi na burcie promu, ale luk ani drgnął - zaklinowano go na dobre od wewnątrz. Sprawdziwszy, że w kabinie nie ma powietrza, uruchomili automatyczny spawacz. W ciemności rozbłysły dwie jaskrawe smugi płomienia, uderzyły w metal z obu stron luku i obrysowawszy go spotykały się na dole bariery. Dwóch zwiadowców przytrzymało trzeciego, który kopnął nogą w metalową płytkę i odrzucił ją na bok. Droga na pokład stała otworem.

We wnętrzu promu było ciemno i cicho jak w grobie. Na podłodze wił się kawałek liny cumowniczej. Jej urwany i nadpalony koniec spoczywał tuż przy luku. Nieco dalej, obok kabiny sterowniczej, dostrzegli nikłe światło. Ruszyli w tamtą stronę.

W głębi, spod kopuły pojemnika hibernacyjnego, biła mglistoczerwona poświata. Pojemnik hibernacyjny... Dobrze znali ten kształt. Nim podeszli bliżej, wymienili między sobą szybkie spojrzenia. Dwóch z nich pochyliło się nad grubym szkłem przezroczystego sarkofagu. Trzeci został z tyłu. Stu­diował wskaźniki i głośno mamrotał:

- Ciśnienie wewnętrzne w normie. Zakładając, że kad­łub i oprzyrządowanie są nienaruszone... Na pierwszy rzut oka wszystko działa. Aparatura jest po prostu wyłączona. Ktoś chciał zaoszczędzić jak najwięcej energii... Ciśnienie w kapsule hibernacyjnej stabilne. Prąd wciąż płynie, ale głowę daję, że akumulatory niedługo by zdechły. Spójrzcie tylko na wskaźniki. Ledwo się tlą. Widzieliście kiedy hiber­nator tego typu?

- Pochodzi z końca lat dwudziestych... - Zwiadowca oparł się o szkło kapsuły i wymamrotał do wewnętrznego mikrofonu: - Niezłą kobitkę tu mamy...

- Niezłą kobitkę, cholera... - burknął jego towarzysz, chyba nieco rozczarowany. - Wszystkie diody świecą na zielono, a to znaczy, że ona żyje, nie? Premię za odzyskanie utraconego mienia szlag trafił.

Nagle jeden ze zwiadowców, wyraźnie zdziwiony, uniósł rękę.

- Hej! Coś tam koło niej leży! To nie człowiek. I chyba też żyje. Nie widzę za dobrze, jest częściowo przykryte wło­sami kobiety... Jakieś takie rudawe...

- Rudawe? - Dowódca patrolu rozepchnął podwład­nych i przytknął osłonę hełmu do przezroczystego sarkofa­gu. - Nie wiem, co to jest, ale ma pazury... - zauważył.

Zwiadowca trącił kolegę łokciem.

- Ty, a może to jakaś obca forma życia, co? Takie coś warte jest kilku dolców jak nic...

W tym właśnie momencie Ripley zdecydowała się poru­szyć. Leciutko, leciuteńko. Kosmyk włosów opadł na po­duszkę i odsłonił stworzenie, które spało wtulone w zagłę­bienie jej ramienia.

Dowódca wyprostował się i, zniesmaczony, pokręcił głową.

Mamy niefart, chłopcy – oświadczył. – To tylko kot.

 

Musiała walczyć, żeby cokolwiek usłyszeć. Zobaczyć coś? Wykluczone. Jej gardło - wypalone do sucha, zalatujące lekkim żywicznym posmaczkiem - zastygło niczym żyła an­tracytu biegnąca w bryle lekkiego pumeksu, jakim była czaszka. Język? Błąkał się bez celu po zapomnianych zaka­markach ust. Rozchyliła wargi i wypchnęła powietrze z płuc. Od dawna nie używane miechy aż jęknęły z bolesnego wysił­ku. Rezultatem żmudnej i męczącej współpracy między war­gami, podniebieniem, językiem i płucami było króciutkie acz triumfalne słowo:

- Pić...

Między wargami poczuła coś gładkiego i chłodnego. Wilgoć. Rozkoszny szok, szok niemal druzgocący. Ale pa­mięć sprawiła, że w pierwszym odruchu Ripley chciała wy­pluć rurkę z wodą. Tam, wtedy, tego rodzaju penetracja by­ła wstępem do jedynego w swoim rodzaju, do iście unikalne­go rodzaju śmierci. Ale tym razem z rurki popłynęła tylko woda. Chłodnemu strumyczkowi towarzyszył cichy, spokoj­ny głos.

- Proszę pić powoli, nie łapczywie - radził.

Posłuchała, chociaż część mózgu nakazywała jej ssać ożywczy płyn tak szybko, jak tylko się da. Dziwne, ale nie była chyba całkowicie odwodniona. Nie, czuła tylko straszliwe pragnienie.

- Dobre... - szepnęła chrapliwie. - Macie coś treś­ciwszego?

- Za wcześnie - odparł głos.

- Akurat. Może jakiś sok owocowy?

- Kwas cytrynowy spaliłby wnętrzności. - Głos zawahał się lekko, jakby coś rozważając. - Proszę spróbować tego.

Lśniąca metalowa rurka znów wsunęła się ostrożnie między jej wargi. Ripley zaczęła ssać. Robiła to z wielką przyjemnością. Przełyk zalały kaskady zimnej, osłodzonej herbaty, gasząc pragnienie i zaspokajając pierwszy głód. Za­sygnalizowała, kiedy miała dość, i rurkę wyciągnięto. Jej uszy zaatakował nowy dźwięk: świergot egzotycznych pta­ków.

Mogła więc już słyszeć, odzyskała też smak. Nadszedł czas, by wypróbować zmysł wzroku. Otworzyła oczy i ujrza­ła... podzwrotnikowy, tropikalny las. Drzewa strzelały w niebo gęstymi zielonymi koronami. Z gałęzi na gałąź przemykały w locie jakieś skrzydlate, jasne i opalizujące stworzenia. Ptaki szybujące i nurkujące w pogoni za owa­dami ciągnęły za sobą długie pierzaste ogony, które wyglą­dały jak smugi kondensacyjne za śmigającymi odrzutowca­mi. Z kryjówki wśród pnączy figowca zerkał na nią ciekaw­ski kwezal.

Wszędzie kwitły rozbuchane pęki storczyków, a po liś­ciach i leżących na ziemi gałęziach biegały rozgorączkowane żuki, podobne wędrującym klejnocikom. Nagle z gąszczu wychynęło jakieś królikopodobne zwierzę. Wychynęło, spo­strzegło Ripley i natychmiast skoczyło z powrotem w wybu­jałe poszycie. Po lewej stronie, na konarze drzewa żelaznego huśtała się małpka, mrucząc pieszczotliwie do swego dziec­ka.

Ripley nie wytrzymała nadmiaru bodźców wzrokowych i słuchowych. Zamknęła oczy i odcięła się od rozedrganej i rozkrzyczanej obfitości życia.

Później (po półgodzinie? następnego dnia?) w skarpie splątanych korzeni wielkiego drzewa ukazała się wąska szczelina. Szczelina rozszerzyła się, zacierając korpus pod­skakującej małpy, i wyszła z niej kobieta. Kobieta zamknęła za sobą bezkrwawą ranę w drzewie i w zwierzęciu, dotknęła ukrytego na ścianie przełącznika i tropikalny las... zniknął.

Fantastyczny, łudząco realistyczny hologram - solido. Teraz, kiedy zgasł, Ripley ujrzała skomplikowaną aparaturę medyczną, ukrytą dotychczas za murem sztucznej dżungli. Po lewej stronie, tuż obok, zobaczyła autodoka, który tak rozważnie i tak skwapliwie reagował na jej prośby o pierw­szy łyk wody, który podał jej później zimną herbatę. Nie­ustannie czuwająca maszyneria wisiała nieruchomo na ścia­nie, wiedząc o wszystkim, co dzieje się w jej ciele, gotowa natychmiast zaaplikować odpowiednie lekarstwo, dostarczyć pożywienie i picie lub w razie potrzeby wezwać na pomoc człowieka.

Nowo przybyła uśmiechnęła się do pacjentki i pilotem przymocowanym do kieszeni na piersi uruchomiła dźwignię, która uniosła oparcie łóżka. Jaskrawa naszywka na śnie­żnobiałym kitlu oznaczała, że kobieta jest pielęgniarką, star­szym technikiem medycznym. Ripley obrzuciła ją znużonym wzrokiem. Nie umiała powiedzieć, czy uśmiech kobiety jest szczery, czy tylko rutynowo-zawodowy. Ale głoś tamtej był miły, przekonywająco miły, niemal matczyny.

- Środki uspokajające przestają działać - stwierdziła uprzejmie. - Chyba już ich pani nie potrzebuje. Czy pani mnie rozumie?

Ripley skinęła głową.

­Kobieta oceniła wygląd pacjentki i podjęła decyzję.

- Spróbujmy czegoś innego. Dlaczego na przykład nie otworzymy tu okna?

- Pojęcia nie mam. A pani wie?

Jej uśmiech lekko przygasł, ale natychmiast wrócił. A więc to tytko wyćwiczony uśmiech zawodowy, do szcze­rości mu daleko, myślała Ripley. Ale niby dlaczego miałaby uśmiechać się szczerze i od serca? Ja nie znam jej, ona nie zna mnie. A co tam...

Kobieta obróciła łóżko, ustawiając je nogami do prze­ciwległej ściany.

- Proszę uważać na oczy.

Oto alternatywa z rodzaju non sequitur... dumała Ripley. Mimo to zmrużyła oczy w oczekiwaniu jaskrawego blasku, który, jak wskazywały słowa tamtej, miał ją za chwilę ośle­pić.

Cichutko zamruczał silnik i ścienne płyty wpełzły w sufit. Pokój zalało ostre, nader przykre światło. Choć przefiltro­wane i sztucznie złagodzone, było szokiem dla wyczerpane­go organizmu Ripley.

Za oknem ciągnęło się pasmo kosmicznej pustki. Niżej zaś leżało... wszystko. Po lewej stronie w aksamitną czerń nieba strzelała otwarta pętla habitatów stacji Gateway; sześ­cienne boki zmodularyzowanych obiektów wyglądały jak dziecięce klocki nanizane na sznurek. W dole widać było górne fragmenty dwóch anten telekomunikacyjnych. Ale nad całą scenerią dominował jasny łuk Ziemi. Afryka była brązowawym, pokrytym białymi smugami trójkątem, żeglu­jącym po błękitnym oceanie, a Saharę koronowała szafirowa tiara Morza Śródziemnego.

Ripley już to wszystko widziała, najpierw w szkole, póź­niej stąd, z góry. Dlatego nie była widokiem w jakiś szcze­gólny sposób podekscytowana, nie. Po prostu cieszyła się, że Ziemia w ogóle tam jeszcze jest. Bo wspomnienia ostatnich wydarzeń sugerowały, że mogło być inaczej, że niedawno przeżyty koszmar to rzeczywistość, a ta łagodna, zapraszają­ca półkula to tylko urągająca rzeczywistości złuda. Ale nie, widok był znajomy i pocieszający, dodawał otuchy jak stary miś z mocno już wytartego pluszu. Tło owej kosmicznej sce­nografii uzupełniał blady sierp księżyca snującego się po niebie niczym wędrująca kropka od wykrzyknika. Wszystko zaś otulał nieprzenikniony, bezpieczny i ciepły koc systemu planetarnego.

- I jak się dzisiaj mamy?

Ripley zdała sobie sprawę, że kobieta mówi raczej do niej niż pod jej adresem.

- Okropnie.

Kiedyś ktoś jej powiedział, że ma ładny i jedyny w swoim rodzaju głos. Musi go chyba w końcu odzyskać... Ale tym­czasem ani jedna część jej ciała nie funkcjonowała z opty­malną wydajnością. Ripley powątpiewała, czy w ogóle kie­dyś to nastąpi, gdyż stała się kimś zupełnie innym. Bo tamta Ripley wyruszyła w rutynową podróż transportowcem, któ­ry już nie istniał, który po prostu zniknął. Wróciła Ripley inna, Ripley odmieniona, i leżała teraz pod szpitalnym prześcieradłem, spoglądając na pielęgniarkę.

- Tylko okropnie? - spytała tamta.

Nie tak łatwo ją zniechęcić, zastanowiła się Ripley. Rzecz godna podziwu...

- Zatem mamy się o wiele lepiej niż wczoraj - mówiła dalej pielęgniarka. - Powiedziałabym, że między "okrop­nie" a "koszmarnie" istnieje wprost gigantyczna różnica.

Ripley zacisnęła powieki i wolno je rozwarła. Ziemia wciąż tkwiła na swoim miejscu. Czas, który przedtem ob­chodził ją tyle co nic, zyskał nagle na wartości.

- Od jak dawna tu jestem? - spytała.

Wciąż ten sam uśmiech.

- Ledwie od kilku dni.

- Czuję się tak, jakbym leżała tu całe wieki.

Pielęgniarka odwróciła głowę i Ripley nie wiedziała, jaką reakcję wywołała tą uwagą. Jej rozmówczyni była znudzo­na? Może zaniepokojona...?

- Ma pani dość siły, żeby przyjąć gościa?

- A mogłabym go nie przyjąć?

- Oczywiście. Jest pani pacjentką. Decyzje lekarzy i pani życzenia są dla nas święte. Chce pani zostać sama, zostaje pani sama.

Ripley wzruszyła ramionami, lekko zdziwiona, ze mięś­nie w ogóle zareagowały.

- Mam już dość samotności. A co tam. Kto to taki? Pielęgniarka podeszła do drzwi i znów się uśmiechnęła.

- Właściwie to jest ich dwóch.

Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna. Niósł coś grubego, rudawopomarańczowego i wybitnie znudzonego. Mężczyzny Ripley nie znała, lecz doskonale wiedziała, co niesie.

- Jones! - wykrzyknęła i bez niczyjej pomocy usiadła na łóżku.

Mężczyzna podał jej kocura, a zrobił to z wyraźną ulgą i wdzięcznością.

Ripley tuliła do siebie Jonesa i szeptała:

- Chodź do mnie, chodź, ty moje brzydactwo, ty wło­chata beczko tłuszczu, ty...

Kot wytrzymywał ów żenujący i typowo ludzki wybuch namiętności z całą cierpliwością i godnością, jaką odziedzi­czył po przodkach. Koty zawsze tolerowały człowieka i jego postępowanie było najlepszym tego dowodem. Jakiś poza­ziemski obserwator nie miałby absolutnie żadnych wątpli­wości, które z dwojga stworzeń na szpitalnym łóżku obda­rzone jest wyższą inteligencją.

Mężczyzna, który przyniósł dobre, rudawopomaranczo­we nowiny, przystawił do łóżka krzesło i cierpliwie czekał, aż Ripley raczy zauważyć jego obecność. Miał koło trzy­dziestki, był w miarę przystojny i nosił nie rzucający się w oczy garnitur. Uśmiechał się jak pielęgniarka, uśmiechem ani mniej, ani bardziej sztucznym, choć na pewno ćwiczył go znacznie dłużej. Ripley skinęła mu w końcu głową, ale nadal rozmawiała tylko z kotem. Mężczyzna doszedł najwyraźniej do wniosku, że jeśli nie zrobi pierwszego kroku, będzie trak­towany jak najzwyklejszy goniec.

- Ładny pokój - zauważył nieszczerze i przysunął bli­żej krzesło.

Ripley stwierdziła, że facet wygląda jak wiejski ćwok, z tym, że wiejskie ćwoki mówią zupełnie inaczej.

- Nazywam się Burke. Carter Burke. Jestem pracowni­kiem Towarzystwa, ale nie, nie tego Towarzystwa. Porządny ze mnie facet, proszę mi wierzyć. Cieszę się, że dochodzi pa­ni do siebie. - Przynajmniej ostatnia kwestia zabrzmiała tak, jakby wypowiedział ją od serca.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • storyxlife.htw.pl